Pages

środa, 7 maja 2014

Sezon ruszył.

Nadszedł maj i sezon rowerowy mamy już w pełni, co widać po ilości ludzi pedałujących po bydgoskich ulicach i ścieżkach rowerowych. Coraz większa masowość roweru jako środka lokomocji cieszy mnie niezmiernie nie tylko ze względów zawodowych. Widać jak na dłoni, że Polacy (bo nie tylko bydgoszczanie, podobnie rzeczy się mają w innych miastach Polski) otworzyli się na ruch: coraz więcej ludzi biega, jeździ na rolkach, pływa. Wzrost popularności bieganie i jazdy na rowerze przekłada się z kolei na większe zainteresowanie takimi aktywnościami, jak triathlon (tak na marginesie: przypomniały mi się imprezy, które w moim rodzinnym mieście organizował Jerzy Górski). Fajnie.

Mam to szczęście pochodzić jeszcze z pokolenia, które co prawda znało już komputery i konsole, ale w piłkę wolało jednak grać na prawdziwym boisku. Teraz po latach obserwuję gdzieś tych wszystkich kumpli z podwórka, którzy rozjechali się po świecie i widzę, że sytuacja wszędzie jest bardzo podobna. Ze względu na obowiązki zawodowe często bardzo ciężko jest znaleźć odpowiednią liczbę osób, by kopanie piłki miało sens, więc szuka się innych form aktywnego spędzania wolnego czasu. Potrzeba ruchu jest spora, bo rezygnacja z niego często skutkuje przybieraniem na wadze, tym bardziej gdy zastosowanie znajduje stara prawda głosząca, że najchętniej sięgamy po takie jedzenie, które najszybciej nas prowadzi sześć stóp pod ziemię. Jazda na rowerze czy bieganie to aktywności, które można spokojnie uprawiać w pojedynkę (choć oczywiście przyjemniej jest mieć jakieś towarzystwo), siłą rzeczy więc ku nim kieruje się nasze zainteresowanie. Można w tym miejscu się jeszcze zastanowić, jaki wpływ ma wysokość naszych zarobków na kwestię wyboru między bieganiem a jazdą na rowerze (świadomie przez cały czas nie używam terminu kolarstwo, bo on się jednak kojarzy z jazdą typowo profesjonalną), bo z pewnością zasobność portfela ma w tej relacji spore znaczenie, ale myślę, że to rzecz drugorzędna. Grunt, że chcemy się ruszać. 

Majówka nie rozpieściła nas pogodą (tak to już bywa, że w kwietniu możemy jeździć przy gorszych warunkach pogodowych, ale w maju to już nasze oczekiwania znacząco rosną), mnie minęła ona pod znakiem kilku nieoczekiwanych zdarzeń niewiele mających wspólnego z rowerem, do tego doszła wizyta rodziny i konieczność stawienia się w pracy 2 maja, wobec czego uczciwie muszę przyznać, że weekend majowy mój rower spędził w piwnicy. Udało się co nieco pojeździć w międzyczasie, ale w sumie nie było to nic wielkiego. Dopiero po majówce, korzystając z możliwości odebrania dnia wolnego w zamian za wypadające w sobotę święto 3 maja postanowiłem się wybrać za Bydgoszcz. W tym miejscu przypomnę - co niezmiernie istotne - moje dolnośląskie korzenie, które o tyle mają znaczenie, że wystarczyło mi wyjechać z Myślęcinka po pokonaniu podjazdu do Niemcza ulicą Hippiczną (co zawsze sprawia mi frajdę tak niesamowitą, że czuję się jakbym podjechał pod jakiś Zoncolan czy Mount Ventoux) i z tego Niemcza wjechać do Osielska, by chcąc jechać w kierunku na Jarużyn znaleźć się w Niwach i wyjechać właśnie tu:
czyli ponownie na skrzyżowaniu z krajową piątką, tylko jeszcze dalej od Bydgoszczy. Zaskutkowało to koniecznością powrotu i zapytania o drogę w Osielsku, ale dało to efekt taki, że w pewnym momencie znalazłem się "gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie", a niebo spowiły siły Mordoru:
Chwilę później okazało się, że wjeżdżam do miejscowości Czarnówczyn, o której istnieniu nie miałem nigdy zielonego pojęcia (jakby to ładnie ujął anglosas: "Czarnówczyn? Never heard of!"). Będąc na tyle biegłym w niezwykle trudnej sztuce orientacji w terenie spodziewałem się, że Bydgoszcz jest pewnie bliżej niż dalej, ale chwilę później zostałem mile zaskoczony:
Aaaa, jak tak to spoko! :)
Po chwili znalazłem się - już zupełnie świadom obranego kierunku - w Fordonie, po którym pokręciłem się nieco mając wielką ochotę dojechać sobie do Wisły, ale ograniczenia czasowe oraz nieustająca groźba ataku sił Mordoru prosto z nieba sprawiły, że musiałem jednak obrać kurs na dom (sam Fordon nieustannie mnie zadziwia jako miejsce naprawdę słabo mi znane i stanowiące jakby osobne miasto w mieście, z pewnością poświęcę mu tu jeszcze niejednokrotnie sporo miejsca).

Tramwaj budują.
Z Fordonu wracałem szlakiem do Myślęcinka, z krótkim postojem na stacyjce rowerowej. Na sam koniec droga równoległa do ulicy Gdańskiej (bo to chyba wciąż jest Gdańska?) pomiędzy Myślęcinkiem, a wiaduktem nad torami kolejowymi przy Zawiszy doprowadziła mnie do podjęcia decyzji o konieczności zakupu spodenek z wkładką (przy okazji napomknę jedynie, że świetnie spisał się po drodze mój ostatni zakup: koszulka rowerowa Berkner). Od Zawiszy do domu już rzut beretem, 40km pękło. Liczę, że w weekend uda się również wsiąść na rower i gdzieś czmychnąć.
Stacyjka ładna.

Ale stojaki już takie sobie, koło 28" a wrażenie, jakby zaraz miało szprychy zgnieść.

Podsumowując :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz